Domyślnie prezentowany jest najnowszy rozdział opowieści. Jeśli jesteś tu po raz pierwszy, zacznij od rozdziału pierwszego - link do niego znajduje się po lewej stronie.


wtorek, 6 kwietnia 2010

Porannie

Kocur nie przepadał za porankami. Nigdy jeszcze nie przyniosły nic dobrego - tak sobie to tłumaczył. Przyznać trzeba jednak, że nawet pobieżne przyjrzenie się historii jego życia dostarczało nazbyt aż wielu argumentów za takim do nich stosunkiem. To poranki przecież, od paru już lat, witały go śpiącego w fotelu, w pozie zazwyczaj dalekiej od wygody. Pominąć już moglibyśmy cały repertuar mocniejszych i lżejszych bólów głowy, ale wspomnieć trzeba o przeróżnych szklankach, które turlając się, umykały spod jego stóp, gdy tylko spróbował wstać. Dlaczego tak często raczyły zaszczycać obecnością okołofotelową część dywanu, Kocur nie wiedział. Przecież miał je w ręku jeszcze wczoraj wieczorem, przed zaśnięciem. Dalej jeszcze na wspomnienie zasługuje fakt, że przeklęte poranki budziły go zwykle później, niż miał nadzieję. Były przy tym wyjątkowo złośliwe - po otwarciu oczu pozostawało mu zwykle dość czasu, by zdążyć do pracy, ale zbyt niewiele, by mieć szansę choćby na uczciwe śniadanie. Jadał więc Kocur rzeczy przeróżne, obrzydliwie niedomowej roboty, kupowane w pośpiechu w okolicznych ośrodkach skupu pieniędzy. Przyzwyczaił się do tego tak dalece, że nawet w wolne dni przezornie unikał kuchni, przekonany podświadomie, że nie ma czasu na gotowanie. Budził się niemrawo, udawał do sklepu i tam wreszcie, z  pewnością jako efekt uboczny dostarczenia organizmowi kalorii, umysł jego wpasowywał teraźniejszość w jeden z dwóch schematów. Tym razem był to  schemat drugi - dzień wolny.
Jedną z pomniejszych wad poranków, aczkolwiek wspomnieć trzeba, że czasami najupiorniejszą, była skłonność do nowości. Każdego niemal dnia działo się coś nieznośnie niespodziewanego, burzącego ustalony porządek kocurowego życia. Oczywiście nikt go przed zaskoczeniem nie ostrzegał. Ciągle niemal musiał to być nieprzyjemny szok, wbijający się szpilą w hipnotycznie powtarzalną przewidywalność losu. Wreszcie, co naturalną koleją rzeczy przecież było, nawet do tych zaskoczeń dało przywyknąć, uznać za nieciągłości ciągłej poza tym funkcji trwania. Dzięki temu ostatecznie wszystko składało się na kolejne, podobne do siebie dni.
Tego konkretnego, zapewne w roli służki syndykatu wrednych poranków, Złośnica, jak gdyby nigdy nic, tkwiła blisko dość wrót do budynku, w którym, dziwnym jakimś zbiegiem okoliczności, zamieszkiwał Kocur, który oczywiście spostrzegł ją w drodze po zwyczajowe, niedomowe śniadanie. Już za chwilę zjadłby kolejny produkt z asortymentu piekarni naprzeciwko, popił wywarem, zakupionym w wyrastającej tuż obok Niebiańskiej Kawiarni, uświadomił sobie przynależność schematyczną tego dnia i powlókł na powrót do mieszkania, nadawać marnowaniu czasu rangę sztuki. Ale nie, los musiał oczywiście mieć inne plany. W identycznym stroju, co wczorajszego wieczoru, z identycznym pokrowcem na ramieniu, z zupełnie niedziewczęco nieułożonymi włosami, Złośnica złośliwie, do czego przecież zobowiązywało ją imię, okupowała wnętrze piekarni. To oczywiście nie mogło powstrzymać głodnego Kocura, jednak spostrzeżenie zostało uczynione i zaraz, już za chwilę, gdy poranny posiłek odbuduje choć trochę człowieczeństwa, będzie musiał się tym zająć. W końcu to jego uczennica.
- ... Jakieś pozostałości z dnia wczorajszego, czerstwe oczywiście. Byłabym bardzo wdzięczna. - Usłyszał, wkraczając do przybytku. Zarejestrował właściwie którąś częścią podświadomości, która nabytek uznała za ważny na tyle, by przesłać go na sam czubek stosu przytomnych myśli.
- No, znajdą się może jakieś. O, widzi panienka. Wczoraj nam parę rogalików z ciasta francuskiego nie zeszło. One dobre jeszcze, ale na sprzedaż i tak się nie nadają. My nie to, co inne piekarnie, co to zwilżą i niby, że świeże. Jak to tak klientów oszukiwać można? A i jeszcze kłamać prosto w oczy potrafią, że dzisiejsze. O, i jeszcze drożdżowe tu jakieś miałem. Panienka to na pewno na słodko lubi. - Kocur wiedział, że piekarz, u którego robił zakupy niemal codziennie, ma złote serce, ale żeby tak aż? Chociaż Złośnica brzydka nie była, prawda to. - O proszę. Zapakowane, jak trzeba i niech panience smakuje.
- Dziękuję! Jest pan najwspanialszym facetem na świecie! Kiedyś się panu odwdzięczę, obiecuję!
- Ależ niech nie gada takich rzeczy. Ja żonę mam, jeszcze usłyszy, a wtedy to tylko trumnę mi szykować będzie trzeba. No, ucieka już.
Ukłoniła się niziutko, ruszyła do wyjścia i na tym zakończyła ruchliwość. Kocur należał do istot spostrzegawczych, nawet o poranku. Widział, jak jego uczennica ucieka wzrokiem przed jego, jak najchętniej zbiegłaby, taranując go zapewne, jak czerwieni się, jak - co z bliska dopiero zauważyć się dało - wygląda na odrobinę przykurzoną, jak, wyglądający na nowy, płaszczyk nie ma dwóch z trzech zaplanowanych guzików. Dlaczego nie spostrzegł tego wczoraj? Czy powinien zobaczyć więcej jeszcze, wiedzieć więcej?
- Zaczekaj przed wejściem - mruknął, tonem nie przewidującym sprzeciwu. Złośnica posłusznie znikła z widoku, a Kocur kupił, co kupić zamierzał. Ciąganie piekarza za język też miał już wyćwiczone, więc dowiedział się różnych, ciekawych rzeczy.
Chwilę później, po wizycie w kawiarni, stanął znów przed piekarnią (oczywiście, gdy z niej wyszedł, po Złośnicy nie było śladu). Przemierzył wzrokiem okolicę, pomyślał chwilę i, jak się okazało, nie udało mu się pomylić. Siedziała, z podkulonymi nogami, na ławce, na skraju pobliskiego parku, przytulając torbę wczorajszego pieczywa, niczym największy skarb. Nawet nie zareagowała, gdy usiadł obok, z oporami przyjęła papierowy kubek czekoladowej kawy. Wyglądała zdecydowanie gorzej, niż poprzedniego wieczoru, zupełnie, jak gdyby nie spała całą noc. Był to niepokojący widok, ale nim zająć się trzeba będzie za chwilę. Kocur zdecydowanym ruchem wyjął jej z rąk torbę, zastąpił własną i wzruszył  ramionami na, pełne wybuchających uczuć, spojrzenie.
- Pomyślałem, że świeże kanapki, z porządną porcją wędliny i warzyw, będą dla Ciebie lepsze, szczególnie po wczorajszej porcji słodyczy. A poza tym... No, nie patrz tak, ja lubię wczorajsze rogaliki francuskie. Ten wredny piekarz ciągle daje mi świeże. Nic a nic nie mogę do niego dotrzeć.
Tak oto Złośnica, pierwszy raz od kilku dni, zjadła świeże pieczywo i wypiła ciepłą kawę, a Kocur, raz pierwszy od lat paru, zjadł śniadanie, pozbawiony kalorycznej, pozornie nikomu nie wadzącej, samotności.