Domyślnie prezentowany jest najnowszy rozdział opowieści. Jeśli jesteś tu po raz pierwszy, zacznij od rozdziału pierwszego - link do niego znajduje się po lewej stronie.


czwartek, 7 marca 2013

Letnia drzemka

Niebo wyglądało jak jezioro, w które ktoś wylał buteleczkę atramentu. Czerń wieczoru rozsnuwała swe wijące kończyny, niszcząc ciepło i jasność słońca, zastępując je nicością, upstrzoną nierealnymi, połyskującymi klejnotami. Mroku dopełniała armia wron, z wrzaskiem krążąca nad miasteczkiem, obsiadająca drzewa i liny, na których pozawieszano lampiony. Obserwowały wijący się pośrodku zabudowań kłąb ognia, cierpliwie, nieubłaganie oczekując dalszych wydarzeń tego dnia.
Uparciuch siłą woli wyrwała się z otępiałego zapatrzenia w płomienie. Wrażenie, że w podobny sposób spopiela ją od środka paraliżujący strach odepchnęła na granicę świadomości. Trzeba działać, zanim odnajdzie drogę powrotną.
- Pierwszy, zorganizuj dwa wiadra wody. Zimnej. - Strażnika, który nosił takie imię, wymiotło z tłumu. Pani Kapitan rozporządzała dalej. - Łysy, znajdź pana Ziółko, niech przyniesie nieco maści na oparzenia, co ją tak zachwalał. Przekonamy się ile jest warta. - Właściciel wcale bujnej burzy włosów zasalutował i, uważnym wzrokiem, zajął się lustrowaniem twarzy zebranych.
Minęło kilkanaście sekund napiętego oczekiwania na kolejne rozkazy.
- Ja się wcale nie boję! - poinformowała Uparciuch stojącego najbliżej strażnika, który gorliwie potaknął. Oczywiście, że się nie bała, skoro zaraz po tych słowach kopniakiem zdemolowała zawalające przejście, zwęglone szczątki i wbiegła w ścianę płomieni.
Wielka sala na parterze przypominała tor przeszkód, co chwilę dopełniany spadającymi z sufitu, w towarzystwie eksplozji iskier, fragmentami budynku. Ogniste zasłony skutecznie ograniczały widoczność, a drżące, palące powietrze skracało, i tak już bolesny, oddech. Każdy ruch był równie trudny, co ryzykowny.
Rozpaczliwie zamaszyste cięcia mieczem pomagały kluczyć między kopcącymi stosami żaru, oczyszczać i tak już wąską ścieżkę. Czas mijał nieubłaganie, destrukcja wokół postępowała bez cienia nawet zawahania - w przeciwieństwie do Uparciucha, która myślała intensywnie nad każdym krokiem. A jednak, w końcu, ukazał się zmęczonym, wysuszonym oczom cel przedsięwzięcia.
Dwa skulone, przyciśnięte do siebie, ludzkie kształty majaczyły u stóp schodów, które kiedyś prowadziły na piętro. Nie poruszały się, ale też ich kolorystyka, daleka od czerni, sugerowała wciąż trwające życie. Pani Kapitan spróbowała nie dopuszczać do siebie jakichkolwiek myśli. Z większym znacznie zapałem ruszyła z miejsca, podbiegła do niedoszłych ofiar i szarpnięciem za ramię poderwała je na nogi.
- Trochę tu za gorąco na letnią drzemkę, nie uważacie? - mruknęła, próbując bezskutecznie ocucić wysuwające się z rąk ciała. Strop, a właściwie jego dalekie wspomnienie, groził zawaleniem w każdej chwili. Nie było szansy, by zdołały wszystkie wrócić dotychczasową drogą. Nie miały jak uciec...
Z boku dawnej ściany budynku, wśród drzew, rozległ się głośny trzask, zaraz po nim krzyk. W tym samym momencie dach wyzionął ducha, a jego szczątki opadły, z nieprzyjemnym chrupnięciem i trzaskiem iskier oznajmiając śmierć Domu Zgromadzeń. Ogień uspokoił się jakby troszeczkę, a przestraszone głosy ustąpiły miejsca zmartwionym i zaciekawionym. Kilkanaście osób, głównie strażników, okrążyło pogorzelisko. Pierwsza na miejscu okazała się być Śpioszek, która padła na kolana przy nieprzytomnej Róży, ostrożnie sprawdziła oddech i tętno, by wreszcie przytulić ją mocno i ucałować w czoło. Kobieta w czerwonej bluzce, chluśnięta w twarz lodowatą wodą, po dłuższej chwili stłumionego kasłania i wykrztuszania okruchów węgla, podeszła chwiejnym krokiem. Wahała się kilka sekund, ale ostatecznie pogłaskała po włosach dziewczę, które prawie zdołała ocalić. Zaraz potem też zaczęła z zakłopotaniem kręcić głową w odpowiedzi na podziękowania za ratunek.
- Ależ to był żaden kłopot! - tłumaczyła uparcie.
Śpioszek, po wykonaniu kilku pokłonów do samej ziemi, utkwiła zmartwione spojrzenie w poparzonej, lekko zakrwawionej, lewej dłoni kobiety. To pewnie efekt walki z jakąś przeszkodą, bez zważania na ogień i ostre krawędzie.
- Po tym chyba zostaną ślady - powiedziała cicho.
Kobieta spojrzała na rany ze zdumieniem, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie ich istnienie. Zaśmiała się. - No tak. Może będę musiała do końca życia nosić rękawiczki...
Nagle, bezlitośnie przerywając chwilę spokoju, gdzieś z okolic dalszego rogu tlących się i dymiących szczątków budowli, zabrzmiał krzyk, potem płacz. Bez żadnych wątpliwości był to płacz dziecka.